niedziela, 26 lipca 2020

Wstegeszczu reflektuje: Strona Guermantes, powieść Marcela Prousta

W powietrzu wisi sprawa Dreyfusa. Arystokraci mają do niego stosunek chłodny i obojętny, nie dadzą się wyprowadzić poza konwencjonalne uwagi. Warstwa aspirująca radykalizuje się jednak, aby zdobyć łaski książąt, margrabiów i diuszes. Proust, który w tej części skupia się na dwulicowości ludzi salonu, nie wygłasza płomiennych moralitetów; mimowolna wręcz wzmianka o parasolkach z napisem „śmierć Żydom” noszonych przez francuskie damy mówi jednak o skali społecznego wrzenia.

„Fałsz, zawiść, płaskość, mierność” to główny temat tej powieści, trzeba się więc niejednokrotnie zdobywać na cierpliwość wobec bohaterów oraz ich nikczemnych a głupich dialogów… ale także i samego Prousta.

Z tego, co zdążyłam zauważyć w poprzednich częściach, Proust rozpoczyna każdą kolejną od pewnej zmiany, jaka dokonała się w bohaterach. „W cieniu rozkwitających dziewcząt” oznaczała przebiegunowanie charakterów Swanna i jego żony; tutaj doświadczamy przeprowadzki Proustów z rodzinnego Combray, a także osiągnięcia kolejnego stopnia na drodze do dojrzałości przez samego Marcela (chodzi oczywiście o kwestie artystyczne, kontynuację podjętego już w poprzednich tomach motywu geniuszu aktorki Bermy).

Już na starcie czeka nas spora dawka rozważań o rozstroju między nazwą, żyjącą jako coś całkowicie odrębnego w naszej podświadomości, a rzeczą (podobny problem nurtował, choć nieco później, Czesława Miłosza, co możemy obserwować w wielu jego wykwitach poetyckich). Oczywiście słowa takie jak „Nazwa” czy „Nierozpoznawalne” obowiązkowo wielką literą, właściwą filozofii (na szczęście tylko na początku, więc proszę się nie przerażać), zdania ciągną się niezliczonymi wtrąceniami i enumeracjami. Ach, i jeszcze jedno – nigdy nie słyszałam, aby ktoś zestawił ze sobą słowa „wagnerowska radosna słodycz”; tutaj Proust przechodzi sam siebie.

Słowa te nie są w stanie zaistnieć obok siebie w warunkach normalnych, to jest „po trzeźwu” i w temperaturze pokojowej. Chyba, że ma się na myśli ściśle i wyłącznie uwerturę do Lohengrina.
Mało to jednak znaczy, że przy każdym wysłuchaniu Wagnera nabiera się ochotę na małą napaść na Polskę (tak przynajmniej twierdzi Woody Allen), mało to znaczy, że poszczególne arie, dajmy na to, Izoldy, rozpoznaje się po natężeniu dudnienia i krzyku?
Marcela Prousta, który uważał, że osobę ukochaną rozpoznaje się we śnie po ilości doznawanego bólu, można posądzić w tej kwestii o odrobinę masochizmu.

Bardzo urocze i zabawne wydawały mi się rozmowy Franciszki i młodego lokaja. Był to inny rodzaj rozbawienia, niepodobny do tych ostrych point amerykańskich mówców, poprzedzonych minutami narastającego napięcia. Proust nie jest jak entertainer, z wysokości sceny fabrykujący momenty, które już dziś zmienią moje życie. Owszem, zmienią – ale będą je przeżerały stopniowo.
Tymczasem siedzimy razem, a on snuje gawędę, której źródło jest w wysiedzianych pokątnie godzinach, pełnych nudy i rutyny. I on wie, że ja się ze swojego siedzenia nie ruszę, że nie śmiem urazić dobrego kolegi. Spokojnie więc przedstawia jedną komiczną cechę lokaja w kilku odsłonach, w pełnej rozciągłości.

W dalszej części temat służby zniknie z kart książki niemal zupełnie, oddając pole do popisu arystokracji.

Myli się ten, kto jako najważniejszy wyróżnik „Strony Guermantes” podał „piękno niektórych zdań”, które „zapierają dech w piersiach”. W tym tomie nie doświadczymy już zapachu magdalenek, ekstazy pełnych, soczystych zdań, nasycenia potoczystym wyznaniem o chwili, w której dźwięczą dzwony Combray. Tutaj zmysłowe doświadczenie teatru, a przede wszystkim fascynacja arystokratami, którzy ukrywają się we wnękach operowych niby tajemnicze ryby, prowadzą nas wprost na salony, odzierane stopniowo z wszelkiego wdzięku.

Mam za złe Proustowi przywoływanie dość banalnego motywu z drugiej części „W stronę Swanna”, to jest bezgranicznej miłości człowieka szacownego do kobiety upadłej. Trochę inaczej jest z uczuciem Marcela do księżnej Guermantes, które z początku postrzegałam jako tanią donkiszoterię. To jednak jedynie pretekst, który pozwolił Marcelowi wedrzeć się na salony i ukazać kontrast między szlachetną fasadą a brudną i pospolitą naturą bywającej w nich warstwie społecznej. Dobrze też, że w całej tej plątaninie bohaterów jest pewna postać centralna; postać, której sposób życia jest, możnaby powiedzieć, śmiałą tezą, przez cały czas konfrontowaną z innymi bohaterami.

Największym problemem (zarówno w Prouście jak i czasem w życiu) jest to, że  jesteśmy zalewani słowami, wypowiadanymi podczas niekończących się raut, przyjęć, obiadów. Nie mają one żadnego sensu i potrzebujemy, aby narrator poprowadził nas za rękę na wyższe poziomy abstrakcji, gdzie okazuje się, że słowa są jedynie wyrazem walki o dominację, słabostek charakteru lub maniery intelektualnej. Dekonstrukcja tych ukrytych motywów to coś, w czym Proust jest naprawdę zręczny.

Czy warto czytać Prousta z przyczyn innych niż osobliwy snobizm? Pierwszą część na pewno, każdy powinien spróbować. Drugą też jestem skłonna polecić. Trzecią – cóż, jesżeli jesteście związani osobistą przysięgą, macie zbyt wiele czasu i przepełnia was determinacja – czemu nie? W pozostałych przypadkach nie wydaje się to zanadto ...optymalne.

Jeżeli ktoś się nie zgadza lub też zgadza się, ale (...), lub też wyraża jakąkolwiek inną myśl, zapraszam do dyskusji w komentarzach.


 




sobota, 13 kwietnia 2019

O rozwoju symfonii u Beethovena wierszem

W pierwszych dwóch symfoniach Ludwig Haydna naśladował,
do rygorów Manheimu jeszcze się stosował,
(starał się). Trzecia symfonia jest dziełem przełomu
w heroiczne tony uderzył bez pardonu.
Wstępnie ją Napoleonowi dedykował
lecz gdy ten cesarzem się ogłosił, szybko zrezygnował,
choć podarł, zmiął, wyrzucił stronę tytułową
na szczęście pozostała dalsza część utworu.
W drugiej części świadek rewolucji horroru
– marsz żałobny. Choć wolny, jednak się nie dłuży:
to pierwsza część symfonii wciąż słuchaczy nuży
rozbudowaną formą sonatową. Zwłaszcza
przetworzenie wiedeńskiej zwięzłości uwłacza.
W czwartej części zabłysnął formą wariacyjną.
W piątej symfonii ujawnił biegłość kompozycyjną;
zespolił formę poprzez jedność tematyczną,
wplótł we wszystkich części warstwę symboliczną
„motyw losu”. Przeznaczenie puka cztery razy.
W drugiej części liryczne snują się obrazy.
W trzeciej dla zasady zbuntować się trzeba:
pisze scherzo i trio, menueta nie da.
W czwartej budzą się niektórzy instrumentaliści:
piccolo, kontrafagot, zacni puzoniści
Może ich na ćwierć etatu zatrudniają…
Niektórzy w „Pastoralnej” rolę otrzymają,
chociaż skromną, to jednak: piccolo, puzony
grają, kontrafagot podobno do dziś obrażony.
Beethoven zamyślił się: trochę mu umyka,
że zdrowie nie pozwala posłuchać strumyka.
Wśród pogodnych uczuć nawet śpiewać próbuje,
grupa wesołych wieśniaków z niego żartuje.
W VII symfonii sumiennie działał rytmicznie;
synkopy, motywy powtarzał, podkreślał części metryczne
bardziej niż zwykle, kontrasty umieszczał dynamiczne,
aż tu nagle forte fortissimo
rzucił z rozmachem Bachusa, furioso,
Wagner nazwał symfonię tańca apoteozą.
Później musiał odpocząć nasz Becio od dzieł genialnych
ciężkich, dramatycznych, za to niepowtarzalnych
napisał „swoją małą symfonię w F-dur”,
jak wspominał żartobliwe, w 4 miesiące skończone
dziełko, co bez echa przeszło. Lecz chwały moment
nastąpił: po tym poście od tempa wolnego
i większych udziwnień formalnych, poszedł na całego:
do symfonii IX wykonawców zebrać
to jak gołymi rękoma wieżowiec rozebrać
w pierwszej części udało się zdrowe zmysły zachować,
po długiej codzie, niestety, umysł zaczął chorować.
Przed częścią wolną scherzo umieścił
– nic to. W czwartej chór się pomieścił,
kantata, poezja Schillera, trójkąt, talerze,
bęben wielki, wszystko się przyda? Nie wierzę.
Dobrze, że choć krowie dzwony zostawił w spokoju
żeby już doszczętnie nie popsuć nastrojów
publiczności. Sam Beethoven miał trudność, by określić
jakiego gatunku są w czwartej części treści,
więc zdecydował się na wariacje kantaty niemieckiej
z domieszką sonaty (śladowe ilości muzyki tureckiej),
a także większą wersję fantazji chóralnej.

Gdyby komponował choć trochę normalniej,
miałby wygody za życia: bogactwo, uznanie,
nie z ekscentrycznego głuchego podkpiwanie.
Lecz on jak z gliny lepić gusta ludzkie wolał,
niż być lepionym – o wolność wołał.

sobota, 10 marca 2018

"Cztery" Rozdział 12 (ostatni)

Rozdział 12.

Nidalei otworzyła oczy, próbując przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Spojrzała na śpiącą Magnolię i na żarówkę zwisającą na kablu z sufitu. Zapaloną. No tak, zapomniała zgasić światło po wczorajszej rozmowie.

Wstała, błyskawicznie ubrała się i obudziła koleżankę. Była bowiem przekonana, że każda przespana godzina dnia to marnowanie czasu, należy więc skrócić tę czynność do minimum. Kiedy Magnolia była już gotowa (to znaczy ubrana i rozbudzona, ale brudna jak wcześniej), postanowiły pójść do kuchni i przygotować śniadanie.

– Oczywiście, jeżeli ten chomik ma jakieś ludzkie pożywienie - powiedziała Nidalei.

– A…Ale podobno…W każdym razie Kora mówiła, że to lisouszka krecionoga.

– I co jeszcze – prychnęła. – To, że spotkałyśmy w lesie gadającego gryzonia i akurat Kora potrafiła się z nią porozumieć nie znaczy jeszcze, że się na czymkolwiek zna!

– Ale ona wygrała prawie 20 nagród w konkursach przyrodniczych – Magnolia przestępowała z nogi na nogę nie wiedząc, co mówić dalej.

Ostatnio nie poznawała przyjaciółki. Kiedyś wydawała jej się ideałem, wzorem, którego nigdy nie dosięgnie, ale teraz…Pewnie ta podróż źle na nią wpłynęła. Tak. Muszą po prostu wrócić do domu i wszystko wróci do normy.

Powlokła się za Nidalei do kuchni, gdzie czekała już Kora. Wyglądała strasznie: całe ciało pokrywało zaschnięte błoto, miała wory pod oczami, a rude włosy pozlepiały się w strąki. Kiedy ją spotkały opierała brodę o stół, siedząc w dziwnej pozycji.

Nidalei zakryła usta dłońmi.

– Jejku, Kora, co ci się przydarzyło?

– Ja po prostu…nie mogłam zasnąć w nocy i…no wiesz…

– Ach, no tak – przytaknęła ze zrozumieniem Nidalei. – Wiem, co czujesz. Sama cierpię na bezsenność i znam ten ból, kiedy nie masz już na nic siły, a i tak nie możesz zmrużyć oka, zaś nad ranem budzisz się z błotem we włosach. Składam ci wyrazy s z c z e r e g o współczucia.

Kora mruknęła coś w odpowiedzi i uderzyła głową w stół.

Następne godziny upłynęły im na spożywaniu śniadania i oglądaniu domu lisouszki. Berta chciała pokazać im Lisouszon, czyli podziemne miasto lisouszek, ale Kora źle się czuła (cóż za niespodzianka) i postanowiły spędzić ten dzień na powierzchni. Pogoda im sprzyjała: było ciepło, wzięły więc pikerilaszcza (coś w rodzaju dużego koca do pikników) Berty i rozsiadły się wygodnie. Magnolia tworzyła krople wody, a Nidalei wiała w nie tak, aby zalśniły w blasku słońca. Mimo psujących się ostatnio relacji cieszyły się, że nie muszą ukrywać przed sobą mocy. Kora też osiadła na pikerilaszczu, ale nie rozmawiała z nimi. Czytała pożyczoną z biblioteczki Berty ,,Pieśń o Haganie i Wolundzyi” (pięknie ilustrowany egzemplarz w twardej oprawie). Przez całe przedpołudnie nie wiedziały, gdzie się podziewa Ori-Ann, ale około godziny 12.00 sama do nich przyszła.

– Posłuchajcie. Mam tutaj księgę Kory wraz z ostatnim listem, o którym nam nie wspominała.

– Zapomniałam o tym…Chwileczkę, czy ty grzebałaś w moich rzeczach?

Ori-Ann zmierzyła ją wzrokiem.

– No cóż, nic się nie stało, wszystko w porządku. No…Eeee…Więc po co właściwie tu przyszłaś?

– Znalazłam ostatnią płytę. Możemy już teraz po nią pójść.

– Dlaczego sama jej nie wzięłaś? – powiedziała Nidalei, niechętnie wstając. – Myślałam, że ktoś taki jak ty, uczennica SAiO rzucająca nożami potrafi po prostu wziąć płytę.

Ori-Ann zastanawiała się przez ułamek sekundy.

– Chciałam na was poczekać. Zresztą…Chodźmy już.

Dziewczyny podążyły za nią.

Nidalei nie mogła doczekać się znalezienia płyty. Miała już dość tej wędrówki i chciała wrócić do szkoły. Magnolia odczuwała niepokój i przerażenie. Intuicja podpowiadała jej, że zdarzy się coś złego. Kora zaś szła jak na ścięcie. Dobrze wiedziała, co się stanie. Powietrze było ciężkie i prawie nie mogła oddychać. Cały czas patrzyła na Ori-Ann, jak idzie dziarsko na przedzie i myślała:

,,Dlaczego?”

i:

,,Kiedy?”

i:

,,Jak mogłam do tego dopuścić?!”

Tysiące słów kłębiło się w jej głowie tak, że nie potrafiła myśleć logicznie. Niebo przykrywała zasłona szarych chmur, przez którą nie było widać słońca. Liście drzew lekko szeleściły.

Marsz nie trwał długo. Płyta, o której mówiła czarodziejka ognia, leżała tuż pod drzwiami do domu lisouszki.

– Doprawdy, to takie trudne, po prostu podnieść płytę? – prychnęła Nidalei.

– Nie, ale chyba nie czuję się godna dostąpić tego zaszczytu – Nidalei zmarszczyła brwi, próbując doszukać się w jej wypowiedzi ironii. Po chwili jednak zaprzestała domysłów i podniosła ostatnią, fioletową ćwiartkę kamiennej płyty.

– I…co teraz?

– Chyba mam pomysł – powiedziała Ori-Ann. – Podajcie mi wszystkie płyty.

– No dobra – Nidalei podała jej swój kawałek.

Ori-Ann zwróciła się do Kory.

– Wiesz, co masz robić.

– Tak, wiem – warknęła rudowłosa.

Oddała jej czerwoną i niebieską płytę, należące do ognia i wody. Wyciągnęła też z torby zieloną – pierwszą, którą znalazły – i przez chwilę trzymała ją drżącymi dłońmi. Nie chciała, żeby piękna przygoda skończyła się w ten sposób, ale podejrzewała, co mogłoby się stać gdyby ich nie oddała.

Ori-Ann ponagliła ją.

Kora wyciągnęła rękę.

Ori-Ann wzięła płytę.

– Było miło, ale…Chyba już czas na mnie. I odbiegła.

Nidalei zaczęła ją gonić, ale Kora powstrzymała ją.

– Puść mnie! Ta szuja Ori-Ann nas okradła! Musimy ją zatrzymać!

– Ale to nie była Ori-Ann – powiedziała Kora.

C.D.N.

środa, 28 lutego 2018

"Cztery" Rozdział 11

Rozdział 11.

Przeszukała sypialnię. Zajrzała do większości pomieszczeń, zapytała lisouszki. Nie, to nie był żart. Ori-Ann naprawdę gdzieś zniknęła. Zrezygnowana Kora usiadła na łóżku. Gdzie ta dziewczyna się podziewa? Lubiła niezależność, ale żeby tak wyjść bez słowa?

Czarodziejka ziemi nie wiedziała, co robić. Ostatnio miała wrażenie, że traci grunt pod nogami. Coraz mniej wędrowały. Nidalei była ciągle zmęczona, Or wymykała się z grupy. Ostatnio wróciła po dwóch godzinach! Berta (przynajmniej po części) miała rację. Powinny jak najszybciej wracać do szkoły, w przeciwnym wypadku może dojść do tragedii. Właśnie dlatego należy doprowadzić sprawę do końca. Uratować Lotosowy Świat i mieć to z głowy.

Kim jest Goldrea? Czy w ogóle istnieje? Kto włożył listy pomiędzy karty książki? Czy istnieją jeszcze jacyś czarodzieje? Co stanie się, kiedy znajdzie się ostatnia ćwiartka płyty?

Te i inne pytania cisnęły się do głowy Korze, a ona nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z nich. Wyjęła ze swej skórzanej torby księgę i otworzyła ją. Przypomniała sobie, jak zobaczyła ją po raz pierwszy na najwyższej półce w szkolnej bibliotece. Pamiętała, jak otworzyła ją, przewertowała dokładnie (strony były puste) i znalazła kartkę ze wskazówkami. Uznała wtedy, że znajdzie pozostałe czarodziejki podczas festynu i przekaże wiadomość. Z księgi wyleciała biała karteczka. Kora załapała ją w locie i spojrzała na napisane starannie czarnym atramentem.

,,Czwarta płyta jest dużo bliżej niż myślisz.”

Nie wiedziała, jak zareagować. Jeszcze kilka dni temu cieszyłaby się, ale po rozmowie z lisouszką ogarnęły ją wątpliwości. Była tylko jedna osoba, z którą mogła o tym pomówić: Ori-Ann. Kora postanowiła ją znaleźć.

Cichutko wymknęła się z sypialni. Szła długim korytarzem w stronę wyjścia. W niektórych pokojach paliło się światło, dlatego za każdym razem kiedy przechodziła obok drzwi przeszywał ją dreszcz. Co by było, gdyby lisouszka ją odnalazła? Wydawała się przyjazną osobą, ale…

W ciemności wszystko wydawało się straszne. Niewyraźne kształty tuż nad jej głową, lampa kołysząca się w kuchni i cisza, przez którą słyszała tylko swój oddech i kroki. Przeszła po krótkich schodach, otworzyła drzwi. Wyszła na zewnątrz. Księżyc świecił jasno, zobaczyła obłoki pary unoszące się z jej ust.

,,Przymrozki? W czerwcu?” – mruknęła, starając się zachować resztki zdrowego rozsądku.

Przeszła się w jedną i w drugą stronę. Nie chciała iść dalej, bała się, że zabłądzi. Skoro wyszła na dwór, musiała znaleźć Ori-Ann. Gdyby się teraz poddała, jej ryzyko poszłoby na marne. Poza tym nawet uczennicy SAiO może grozić niebezpieczeństwo. Musiała zatem rozejrzeć się po okolicy, a nie chciała oddalać się od domu Berty. Spojrzała na drzewo, to samo, pod którym znalazły drzwi do nory. Niewiele myśląc, zaczęła się na nie wspinać. Przy świetle słońca poszłoby jej lepiej, mimo to weszła na szczyt. Spojrzała w niebo i poczuła, jak daleko jest od domu i Akademii.

Nagle spostrzegła smugę dymu unoszącą się nad drzewami. Od razu skojarzyła jej się z Ori-Ann, dlatego zeszła z drzewa i poszła w tym kierunku. Robiło się coraz zimniej, w dodatku miała wrażenie, że z tej nieprzeniknionej ciemności zaraz coś wyskoczy. Mimo strachu doszła do miejsca, z którego widziała ognisko. Od tego miejsca czołgała się między krzewami, przy okazji brudząc całe ciało błotem i przylepiającymi się do niego liśćmi. Kiedy zbliżyła się jeszcze bardziej, zobaczyła Ori-Ann.

Dziewczyna stała w środku ogniska. Języki ognia lizały jej skórę jak kartkę papieru, ona sama zaś drgała niczym powietrze nad ogniem. Było coś nieludzkiego w tej postaci, która stała w płomieniach, która błędnymi oczyma wpatrywała się w dal.

Kora wycofała się najciszej jak potrafiła, a kiedy była już pewna, że Ori-Ann jej nie widzi, puściła się biegiem do nory lisouszki. Wpadła do sypialni i zaczęła wertować wszystkie listy jakie znalazła w księdze, od samego początku aż do teraz.

,,Jak mogłam tego nie zauważyć” – pomyślała.

środa, 14 lutego 2018

"Cztery" Rozdział 10

Rozdział 10.

Czarodziejka ziemi przekradła się do pokoju Nidalei i Magnolii. Weszła bez pukania. W środku było ciemno jak w grobie.

,,Już zasnęły?” – pomyślała. – ,,To wydaje się logiczne, że po całym dniu…Ale znając je raczej gadały do późnej nocy.”

Popatrzyła (choć ciężko powiedzieć, żeby mogła cokolwiek dojrzeć) wokoło. Słyszała jakieś szmery w sąsiednim pokoju. Zrobiła krok w przód i prąd powietrza popchnął ją na ścianę.

Zapaliło się światło. Kora podparła się ręką i spróbowała się podnieść. Zamrugała oczami. Jej głowa pulsowała.

– Co tu się…Kora, co się stało?! – Nidalei cofnęła się o krok. – Nie, nie…Tylko nie to…Wstawaj, przecież nic ci nie jest!

Kora usiadła z trudem i zakaszlała.

– Czemu płaczesz? – spojrzała na zaczerwienioną twarz znajomej.

– Nie płaczę. Po prostu wydawało mi się, że cię zabiłam albo…cokolwiek.

– Jak to?

– Ojejku…Kiedy weszłaś do pokoju, nie wiedziałam, że to ty. Powiedzmy, że nie czuję się ostatnio bezpiecznie. I wiesz co? Ta cała Berta może mieć rację. Bez sensu jest ta cała podróż. Teraz żałuję, że się zgodziłam. Myślę, że obie – spojrzała na przyjaciółkę. – Nie powinnyśmy się w to mieszać.

– Jeśli już o tym mowa – wtrąciła Kora. – To czy Magnolia się nie obudzi?

– Nie, ma mocny sen. Ale ściszmy głos, żeby ten chomik nas nie usłyszał?

– To lisouszka krecionoga! – oburzyła się uczennica Szkoły Zielarsko-Przyrodniczej, ale potem mówiły już szeptem.

Przez chwilę tłumaczyła obyczaje tych stworzeń, jak np. zasadę 17-stu słów (przed przejściem do sedna trzeba powiedzieć 17 wyrazów), czy hejnotopia (posiadanie poglądów na każdy możliwy temat). Lisouszki nie stosowały powitań i pożegnań tak jak ludzie. ,,Witaj” mówiły tylko do nowo narodzonych lisouszątek, ,,Żegnaj” nie używały wcale (wynikało to ze starodawnych wierzeń). Jednym z najważniejszych podań była ,,Pieśń o Haganie i Wolundzyji”.

– Kiedy Wolundzyja patrzyła na śmierć Hagana, on powiedział, żeby się nie smuciła, bo nie opuszcza jej na długo.

,,Nie wychodź na łąkę

nie szukaj mnie w norze

myśl, że

wyszedłem na spacer”

Aż się łezka kręci w oku. No na co się gapisz! To jest literatura najwyższych lotów! Powiedz, czy zwykły chomik napisałby coś takiego?!

– Nie…– Nidalei była odrobinę zdziwiona pasją w głosie koleżanki i rozległą wiedzą na temat lisouszej kultury. – Ale chyba nie po to tu przyszłaś.

Kora otrząsnęła się ze wzruszenia i przypomniała sobie, o czym miała powiedzieć.

– Przypomniałam już sobie, o czym miałam powiedzieć. Rozgadałam się o tych lisouszkach, po za tym rzuciłaś mną o ścianę…Trochę mnie to rozproszyło. Skoro nie ma już nic, co mogłoby nam przeszkadzać: dlaczego zgodziłaś się na te chore warunki?!

– Dzięki nim mamy jeszcze dach nad głową! Czy ty zdajesz sobie sprawę, co my właściwie robimy? Cud, że jeszcze się nie pochorowałyśmy. Jeżeli przeżyjemy, czeka nas piekło w szkole. Na razie mamy wspaniałe, fantastyczne, ekstra, super, świetne, fajne, niebezpieczne, aczkolwiek ekscytujące, niesamowite przygody, ale magia nie uchroni nas przed śmiercią. Tutaj mamy przynajmniej zapewnione bezpieczeństwo i elementarne wygody. Nie myłyśmy się chyba od trzech dni!

– No właśnie! Od trzech dni nie jadłyśmy kotletów mielonych!

– Wiesz co? – Nidalei spojrzała na Korę z zażenowaniem. – Uważam, że Berta miała rację. Nie powinnyśmy się w to mieszać.

– Poddasz się teraz, kiedy już prawie osiągnęłyśmy cel? Została nam jedna płyta. Możemy uratować Lotosowy Świat. Jutro dostaniemy ostatnią wskazówkę, zrobimy, co trzeba i wrócimy do szkoły.

Nidalei wstała. Podeszła do drzwi i otworzyła je.

– Może tak, może nie. Co, jeśli okaże się, że tak naprawdę nie ma żadnego Lotosowego Świata? Co, jeśli pójdziemy za daleko i już nigdy nie wyjdziemy z tego Lasu? Tak, czy inaczej, wolałabym już pójść spać.

– Jesteś tchórzliwa.

– A ty naiwna.

– A ty wykorzystujesz Magnolię.

– A ty nie masz rozumu!

Tej zniewagi Kora nie mogła znieść. Wyszła i skierowała się do swojej sypialni. Zdenerwowana rozmową, zapaliła światło i chciała zapytać Ori-Ann, co o tym wszystkim sądzi, gdy spostrzegła, że pokój jest pusty.

środa, 7 lutego 2018

"Cztery" Rozdział 9

Pobojowisko wyglądało osobliwie. Wokół czterech czarodziejek leżały setki zamrożonych kruków. Kora, Nidalei i Ori-Ann wpatrywały się w Magnolię.

– Jak tego dokonałaś? – pytały. – Magni, nic ci nie jest? Skąd wiedziałaś, co zrobić?

– No…– dziewczyna zarumieniła się. – Nie wiem. Ale dla najlepszych przyjaciółek było warto.

Zapadła cisza. Było oczywiste, że nie uważają się za przyjaciółki. Współpracowniczki – tak, koleżanki – jak najbardziej, ale nic więcej. Miały zadanie i tylko ono trzymało je razem. Magnolia zauważyła, że coś jest nie tak i postanowiła zmienić temat.

– Czy wiemy już, gdzie jest czwarta płyta?

– Przed chwilą przeglądałam księgę. Nic nie znalazłam. Ona jest naprawdę gruba, pewnie ostatnia wskazówka gdzieś się zawieruszyła. Jutro na pewno coś wymyślimy, ale robi się ciemno i musimy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce…O, widzę coś.

,,Coś” było okrągłymi, ciemnozielonymi drzwiami umieszczonymi w pniu drzewa. Kora chciała pociągnąć za rdzewiejącą klamkę, ale jej ręka zatrzymała się w połowie drogi.

– Myślicie, że możemy tak po prostu wejść?

– Należałoby kulturalnie zapukać – zanim Nidalei zdążyła pomyśleć: ,,jaka ona jest źle wychowana” usłyszała walenie pięścią i okrzyki znajomej.

– Halo! Jest tam kto?! Haaaaaaalo! To bez sensu – dodała ciszej. – Dlaczego nie możemy po prostu ich otworzyć?

– Hmmm…– Nidalei zdawała się być rozdarta pomiędzy dobrym wychowaniem, a perspektywą spędzenia kolejnej nocy pod gołym niebem. – No…jest zimno, niewygodnie i …– przez chwilę szukała argumentu, ale niebo przyszło jej z pomocą. – I właśnie zaczęło padać. Magnolia, otwórz drzwi – widząc dziwne spojrzenia Or i Kory, dodała: – W ten sposób będziesz chroniona. Gdyby coś nas zaatakowało, ty staniesz bezpiecznie za drzwiami.

Oczywiście czarodziejka powietrza kazała zrobić to dla dobra przyjaciółki (nie, żeby nie chciało jej się otwierać drzwi i brudzić rąk rdzą), mimo to Magnolia powiedziała:

– Naprawdę nie wiem, czy powinnyśmy tam wchodzić. Tajemnicze drzwi w środku Lasu…to musi być pułapka, ja to czuję. Poza tym, czy my spodziewamy się znaleźć apartament z czterema łóżkami w pniu drzewa?

– Proszę, otwórz je.

Magnolia nacisnęła klamkę. Weszły gęsiego do wydrążonego pnia i zeszły schodkami w dół. Przed nimi ciągnął się długi, wąski korytarz oświetlony słabo żarówkami wystającymi z sufitu na kablach. Sufit, czyli ubita ziemia nad ich głowami był tak nisko, że Nidalei, najwyższa z czarodziejek musiała się schylać. Dziewczyny otwierały drzwi po lewej i prawej stronie, oglądały wnętrza i szły dalej. W ten sposób zobaczyły czternaście pokojów, w tym: sypialnię z łożem małżeńskim, kuchnię z pomarańczową lodówką, drewnianym stołem i dwoma krzesłami, spiżarnię, do której prowadziły stalowe drzwi z okienkiem zamykane na siedem spustów (nie dostały się oczywiście do środka), sypialnię z dwoma szerokimi łóżkami, gabinet-biblioteczkę w której znajdowała się połowa z toplisty dziesięciu najlepszych książek wg Kory oraz sypialnię z materacem i tapczanem. Na suficie znajdowały się okna, które można było zdalnie (przez naciśnięcie guzika) zasłonić mchem od wewnątrz, żeby nie było ich widać. Dom spodobał się wszystkim, a najbardziej Korze. Wychwalała koronkowy obrus na stole, szafeczki i komody w roślinne motywy, fotel na biegunach…

– Zostańmy tu na noc…– poprosiła, robiąc psie oczy do Nidalei, Magnolii i Ori-Ann. – Ta nora jest piękna! Jeśli spotkamy gospodarzy, to wszystko im wyjaśnimy. Razem usiądziemy przy stole i opowiemy im co nam się przytrafiło, a kiedy już uratujemy Lotosowy Świat, wrócimy tu i odwiedzimy ich jeszcze raz, a potem jeszcze raz…

– Po moim trupie!

Czarodziejki odwróciły się. Przed nimi stała lisouszka krecionoga, największy przedstawiciel chomików z największymi lisimi uszami na świecie. Jej rude futro sterczało na wszystkie strony, a pyszczek rozszerzał grymas przypominający uśmiech psychopaty. Była prawie tak wysoka jak człowiek, a długa jak dziesięciu ludzi stojących w kolejce po zakupy.

– Co wy tu robicie?! Wynocha, powtarzam, wynoście się z mojego domu! – krzyknęła grubym głosem.

– Ależ…panie lisouszko – powiedziała Kora.

– Jestem kobietą! – stworzenie wydało z siebie huk po czym tupnęło krecią nogą. – Na imię mi Berta. No, skoro już powiedziałam siedemnaście słów, powiedzcie mi, skąd jesteście i po co przyszłyście. Ludzie zwykle nie idą dalej niż do rzeki – to mówiąc, Berta zaprowadziła wciąż jeszcze przestraszone czarodziejki do jednego z sapłyjów, czyli pokojów z kominkiem i wskazała im krzesła. Sama założyła różowy fartuszek i usiadła w bujanym fotelu. Dziwne, ale wydawała się teraz dwa razy mniejsza.

Kora opowiedziała jej całą historię, od znalezionego w księdze listu przez przejście przez Podwójną, skończywszy na znalezieniu nory.

– Ma pani naprawdę piękny dom – zakończyła.

– Nie zbudowałam go sama – oświadczyła skromnie Berta, choć w rzeczywistości promieniała z dumy. – Pomagał mi mąż i oczywiście kuzyn, stary Tom. Nie ma ich tutaj, są na Szilce. A, wy nie wiecie, co to jest Szilka, no tak. Ciągle zapominam, że nie jesteście lisouszkami – zaśmiała się niskim, przyjemnym głosem.

Za to Ori-Ann, Nidalei i Magnolia przez cały czas pamiętały, że Berta nie jest człowiekiem. Patrzyły, jak otwierała i zamykała usta, jak gestykulowała łapkami i jak Kora jej odpowiadała. Nie mogły w to uwierzyć. Tymczasem rozmowa toczyła się gładko. Lisouszka opowiadała właśnie o Szilce (dorocznej ceremonii kopania korytarzy w Podziemnym Zamku Lisouszon), gdy nagle coś jej się przypomniało.

– Mówiłaś o jakiejś czarownicy, prawda?

– Tak, o czarownicy Goldrei. Wiesz coś o niej?

– Hmm…– mruknęła Berta, patrząc w przestrzeń, jakby przypominała sobie zdarzenia z dalekiej przeszłości. Przez jej twarz przebiegł grymas bólu i otworzyła usta, ale zaraz potem je zamknęła, jakby to, co miała powiedzieć było zbyt okropne i przerażające, żeby dało się przecisnąć przez gardło. Trzy razy westchnęła głośno. Potem wstała z fotela, a z komody, stojącej naprzeciw kominka wyciągnęła gruby zeszyt. Przekartkowała go. – Nie, nie przypominam sobie. Opowiedz o niej coś więcej, jak wygląda, co lubi jeść…

– No więc…Tak naprawdę nie wiemy o niej zbyt wiele. Jest zła i chce dostać się do Lotosowego Świata, żeby ukraść moc, która się w nim znajduje, to tyle. Musimy jeszcze odnaleźć czwartą płytę, ale nie dostałyśmy wskazówki, gdzie ona może być. Podpowiedzi zawsze znajdywałam pomiędzy siedemdziesiątą a siedemdziesiątą pierwszą stroną księgi.

– Mówiłaś mi o tym przed chwilą – przerwała Berta. – Zastanawia mnie tylko, dlaczego posłuchałyście nie wiadomo kogo, jakiejś karteczki włożonej między bajki. Ktoś was ewidentnie oszukuje!

– Ale…

– Nie trzeba być waszym sprzymierzeńcem, żeby wiedzieć o tych całych mocach. Mi na przykład powiedziałaś od razu, a nie ciekawiło mnie to i was nie pytałam.

– Ale ty…

– Nie jestem waszym sprzymierzeńcem. Przyjemnie mi się z tobą rozmawia, ale włamałyście się do mojego domu, w związku z tym nie ufam wam i nie chcę pakować się w sprawy, o których nawet wy macie mgliste pojęcie. Jak sądzę chciałybyście się u mnie zatrzymać. Mogę dać wam dwa pokoje – dodała usłyszawszy potwierdzenie. – Ale pod jednym warunkiem: przestaniecie szukać tych płyt i pojutrze (jutro pokażę wam Lisouszon) wrócicie do szkoły.

Kora już wstała, żeby zaprotestować, ale Nidalei weszła jej w słowo:

– Oczywiście. To niewiarygodnie bezmyślne z naszej strony, że dałyśmy się porwać temu niedorzecznemu pomysłowi. Cieszymy się, że wlała pani w nasze młode umysły trochę rozsądku.

– W takim razie jestem usatysfakcjonowana – powiedziała Berta ze śmiechem. – Zaprowadzę was do sypialni. Będziecie spały po dwie w jednym pokoju, więc dobierzcie się w pary i chodźcie za mną.

Kora skrzywiła się. Tysiąc razy bardziej wolałaby spać na deszczu niż obiecać komukolwiek, a zwłaszcza lisouszce, że przestanie szukać kamiennych płyt. Była w pokoju z Ori-Ann, która ostatnio zachowywała się dość dziwnie. Czuła, że musi wszystko z kimś przedyskutować, postanowiła więc wybrać się do Nidalei.

czwartek, 14 grudnia 2017

"Cztery" Rozdział 8

– Więc tu zaatakowały nas wilki, tu był ten duży kamień, a tu płynie podwójna rzeka – mamrotała Kora, rysując coś w ciemnozielonym notatniku.

– Podwójna – Magnolia utworzyła kroplę wody i dla zabawy kazała jej latać pomiędzy drzewami. – Ciekawa nazwa. I bardzo pasuje.

– Dzięki, może rzeczywiście. Ale najgorsze jest to, że nie znamy powrotnej drogi. Mój kompas tutaj wariuje, a mapa opisuje Las jako wielką, zieloną plamę. Niewielu odważyło się zapuścić tak daleko, jak my, a jeszcze mniej wróciło. Krążą mrożące krew w żyłach opowieści (w większości prawdziwe, jak ta o podwójnej).

Nidalei włączyła się do rozmowy.

– Mnie zawsze ciekawiło to, że w świecie wysoko rozwiniętych technologii nikt nigdy nie wykorzystał Lasu. Nie było wycinki drzew, nie postawiono hotelu, nawet samoloty nad nim nie przelatują. Żeby narysować mapę, wystarczyłoby nad nim przelecieć.

– O ile wiem, odbyły się trzy loty: dwa samolotami, jeden helikopterem. Wszystko porozbijało się właśnie tutaj. Od tamtej pory miejsce uznano za przeklęte.

– Dlatego to takie dziwne, że my tu przyszłyśmy – Magnolia przyklękła, żeby zawiązać but i ruszyły dalej. – I, że się nie boicie. Bo się nie boicie, prawda?

– Mniejsza o to – Kora wyciągnęła z torby księgę. – Mamy już trzy ćwiartki: zieloną, błękitną i czerwoną. Powinnyśmy dostać ostatnią wskazówkę, a tu nic. Ej, a tak poza tym, myślicie, że Goldrea coś szykuje? Niemożliwe, żeby jedyną jej bronią było to stado wilków, które pokonałyśmy. Or, co o tym myślisz?

– Nie wiem, damy jej radę.

– Hmm. Obyś miała rację. W końcu została nam jedna płyta.

Szły dalej, zastanawiając się. Czy Goldrea uderzy raz jeszcze? Kim jest osoba, która dawała im wskazówki? Czy dowiedzą się, gdzie znajduje się ostatnia ćwiartka? Jakiego będzie koloru? Niezależnie od pytań, które sobie zadawały i odpowiedzi na nie, miały szczęście, że Magnolia spojrzała w niebo. Natomiast nieszczęście polegało na tym, że nic nie powiedziała. Zamarła z rozwartymi ustami i palcem skierowanym w górę. Zauważyły to i zamiast, tak jak ona popatrzeć, zaczęły ją uspokajać. Wtedy usłyszały wrzask i zobaczyły ptaki kołujące nad ich głowami.

Nidalei stworzyła wir, który wypychał je, aby nie dosięgły czarodziejek. Wszystkie znajdowały się w oku cyklonu.

– Co robimy?! – zawołała, przekrzykując świst powietrza. – Ori-Ann, zrób coś!

Czarodziejka ognia wyciągnęła przed siebie ręce.

– Nic z tego. Musiały mi zabrać moc, kiedy przelatywały. Chyba żartujesz – odpowiedziała na pytanie Kory. – Ich jest za dużo, żeby rzucać nożami.

– Kora, ty nie straciłaś mocy, ty Magnolia też nie – Nidalei obróciła się. – Magnolia?

Czarodziejka wody leżała nieprzytomna.

– No tak, zapomniałam, że boi się kruków – wymamrotała Nidalei. – Będziemy musiały poradzić sobie we dwie.

Dziewczyna dalej odpychała ptaki powietrzem, ale tym razem zrobiła w wirze dziurę, w której wiatru nie było. Przez ten otwór Kora rzucała kamieniami i po kolei strącała je na ziemię. Zabierało to sporo czasu, a nad głowami czarodziejek wciąż wisiała chmara.

– Obudź Magnolię – czarodziejka z trudem utrzymywała wiatr w ryzach.

Kora pochyliła się nad dziewczyną.

– Mam coś na takie okazje – wyciągnęła z torby brązową buteleczkę, nalała kilka kropel na dłoń i wsmarowała w czoło zemdlonej, która po kilkunastu sekundach ocknęła się.

– Musisz coś zrobić z tymi ptakami.

Magnolia zamrugała oczami. Słońce raziło ją w oczy. Spojrzała na Nidalei, na jej ręce wyciągnięte w górę. Na kruki, które próbowały przebić się przez wietrzną tarczę. Wstała i wyszeptała kilka słów. Wszystkie ptaki spadły na ziemię.