niedziela, 26 lipca 2020

Wstegeszczu reflektuje: Strona Guermantes, powieść Marcela Prousta

W powietrzu wisi sprawa Dreyfusa. Arystokraci mają do niego stosunek chłodny i obojętny, nie dadzą się wyprowadzić poza konwencjonalne uwagi. Warstwa aspirująca radykalizuje się jednak, aby zdobyć łaski książąt, margrabiów i diuszes. Proust, który w tej części skupia się na dwulicowości ludzi salonu, nie wygłasza płomiennych moralitetów; mimowolna wręcz wzmianka o parasolkach z napisem „śmierć Żydom” noszonych przez francuskie damy mówi jednak o skali społecznego wrzenia.

„Fałsz, zawiść, płaskość, mierność” to główny temat tej powieści, trzeba się więc niejednokrotnie zdobywać na cierpliwość wobec bohaterów oraz ich nikczemnych a głupich dialogów… ale także i samego Prousta.

Z tego, co zdążyłam zauważyć w poprzednich częściach, Proust rozpoczyna każdą kolejną od pewnej zmiany, jaka dokonała się w bohaterach. „W cieniu rozkwitających dziewcząt” oznaczała przebiegunowanie charakterów Swanna i jego żony; tutaj doświadczamy przeprowadzki Proustów z rodzinnego Combray, a także osiągnięcia kolejnego stopnia na drodze do dojrzałości przez samego Marcela (chodzi oczywiście o kwestie artystyczne, kontynuację podjętego już w poprzednich tomach motywu geniuszu aktorki Bermy).

Już na starcie czeka nas spora dawka rozważań o rozstroju między nazwą, żyjącą jako coś całkowicie odrębnego w naszej podświadomości, a rzeczą (podobny problem nurtował, choć nieco później, Czesława Miłosza, co możemy obserwować w wielu jego wykwitach poetyckich). Oczywiście słowa takie jak „Nazwa” czy „Nierozpoznawalne” obowiązkowo wielką literą, właściwą filozofii (na szczęście tylko na początku, więc proszę się nie przerażać), zdania ciągną się niezliczonymi wtrąceniami i enumeracjami. Ach, i jeszcze jedno – nigdy nie słyszałam, aby ktoś zestawił ze sobą słowa „wagnerowska radosna słodycz”; tutaj Proust przechodzi sam siebie.

Słowa te nie są w stanie zaistnieć obok siebie w warunkach normalnych, to jest „po trzeźwu” i w temperaturze pokojowej. Chyba, że ma się na myśli ściśle i wyłącznie uwerturę do Lohengrina.
Mało to jednak znaczy, że przy każdym wysłuchaniu Wagnera nabiera się ochotę na małą napaść na Polskę (tak przynajmniej twierdzi Woody Allen), mało to znaczy, że poszczególne arie, dajmy na to, Izoldy, rozpoznaje się po natężeniu dudnienia i krzyku?
Marcela Prousta, który uważał, że osobę ukochaną rozpoznaje się we śnie po ilości doznawanego bólu, można posądzić w tej kwestii o odrobinę masochizmu.

Bardzo urocze i zabawne wydawały mi się rozmowy Franciszki i młodego lokaja. Był to inny rodzaj rozbawienia, niepodobny do tych ostrych point amerykańskich mówców, poprzedzonych minutami narastającego napięcia. Proust nie jest jak entertainer, z wysokości sceny fabrykujący momenty, które już dziś zmienią moje życie. Owszem, zmienią – ale będą je przeżerały stopniowo.
Tymczasem siedzimy razem, a on snuje gawędę, której źródło jest w wysiedzianych pokątnie godzinach, pełnych nudy i rutyny. I on wie, że ja się ze swojego siedzenia nie ruszę, że nie śmiem urazić dobrego kolegi. Spokojnie więc przedstawia jedną komiczną cechę lokaja w kilku odsłonach, w pełnej rozciągłości.

W dalszej części temat służby zniknie z kart książki niemal zupełnie, oddając pole do popisu arystokracji.

Myli się ten, kto jako najważniejszy wyróżnik „Strony Guermantes” podał „piękno niektórych zdań”, które „zapierają dech w piersiach”. W tym tomie nie doświadczymy już zapachu magdalenek, ekstazy pełnych, soczystych zdań, nasycenia potoczystym wyznaniem o chwili, w której dźwięczą dzwony Combray. Tutaj zmysłowe doświadczenie teatru, a przede wszystkim fascynacja arystokratami, którzy ukrywają się we wnękach operowych niby tajemnicze ryby, prowadzą nas wprost na salony, odzierane stopniowo z wszelkiego wdzięku.

Mam za złe Proustowi przywoływanie dość banalnego motywu z drugiej części „W stronę Swanna”, to jest bezgranicznej miłości człowieka szacownego do kobiety upadłej. Trochę inaczej jest z uczuciem Marcela do księżnej Guermantes, które z początku postrzegałam jako tanią donkiszoterię. To jednak jedynie pretekst, który pozwolił Marcelowi wedrzeć się na salony i ukazać kontrast między szlachetną fasadą a brudną i pospolitą naturą bywającej w nich warstwie społecznej. Dobrze też, że w całej tej plątaninie bohaterów jest pewna postać centralna; postać, której sposób życia jest, możnaby powiedzieć, śmiałą tezą, przez cały czas konfrontowaną z innymi bohaterami.

Największym problemem (zarówno w Prouście jak i czasem w życiu) jest to, że  jesteśmy zalewani słowami, wypowiadanymi podczas niekończących się raut, przyjęć, obiadów. Nie mają one żadnego sensu i potrzebujemy, aby narrator poprowadził nas za rękę na wyższe poziomy abstrakcji, gdzie okazuje się, że słowa są jedynie wyrazem walki o dominację, słabostek charakteru lub maniery intelektualnej. Dekonstrukcja tych ukrytych motywów to coś, w czym Proust jest naprawdę zręczny.

Czy warto czytać Prousta z przyczyn innych niż osobliwy snobizm? Pierwszą część na pewno, każdy powinien spróbować. Drugą też jestem skłonna polecić. Trzecią – cóż, jesżeli jesteście związani osobistą przysięgą, macie zbyt wiele czasu i przepełnia was determinacja – czemu nie? W pozostałych przypadkach nie wydaje się to zanadto ...optymalne.

Jeżeli ktoś się nie zgadza lub też zgadza się, ale (...), lub też wyraża jakąkolwiek inną myśl, zapraszam do dyskusji w komentarzach.


 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz